Chrup, chrup, mniam, mniam, mlask, mlask – rozlega się wokoło. Ten, kto ucho natęży ciekawie, usłyszy głos, nie z Litwy, ale odgłosy smakowitego biesiadowania dobiegające, ni mniej, ni więcej, jak z desek kuchennych moich drogich Rodaków.
Niczym jest wirus ebola, wąglik i mikroby szalejące na truchle starożytnego faraona w porównaniu z bakteriami, które kątem pomieszkują na deskach kuchennych, liczących sobie często kilka dekad. Polacy, wedle moich badań i inkwizycyjnych obserwacji, utrzymują, że deska do krojenia służy w pierwszym rzędzie ochronie świętego, wypucowanego na błysk blatu kuchennego. Paradoks polega na tym, że ktoś blat będzie czcił niczym ołtarz, czyścił, polerował, oddawał mu hołd, ale kroić będzie na desce, którą wygrzebał na strychu prababci.
Inkwizytorskie oskarżenie nie bierze się znikąd. Ja, jako samozwańczy Kuchenny Inkwizytor, tropiący liczne, a idiotyczne kuchenne nawyki i upośledzenia, tłukę jurajską, polską deską o blat, wytrząsając z niej pokolenia bakterii, zmurszałe ze starości mikroby i liczące sobie kilkadziesiąt lat mikroskopijne resztki mięs, ciast, czy zmumifikowanych warzyw, które gnieżdżą się w szczelinach, pęknięciach, nacięciach i wyżłobieniach w starożytnych często deskach.
Długi czas prowadziłem badania w moim sklepie www.smakprostoty.pl. Średnio, jeden na 150-u klientów kupujących sprzęt do kuchni, zwraca uwagę na fakt istnienia czegoś takiego jak deska do krojenia. Z tego wynika straszny wniosek, że deska jest, zapewne, jednym z najrzadziej wymienianych sprzętów w polskiej kuchni. Ktoś kupuje zestaw naczyń plus patelnię, ktoś inny, wybierając doskonałe noże kuchenne, zaopatruje się od razu w ostrzałkę. Bardzo sporadycznie zdarza się, co obserwuję od czasu powstania mojego sklepu (w roku 2007 do dziś, lutego 2016), by zakupowi noża, czy garnka lub patelni towarzyszyła deska kuchenna. Deskę kupuje się albo osobno, albo wcale. Można założyć, że deski, które znajdują się w ofercie mojego sklepu, są drogie. Ale za to są doskonałe. Ale, co ja tam wiem!
Stronniczy jestem, zagraniczne dechy zachwalam, swojego nie znam. Znam, znam, aż za dobrze, bo w mojej własnej kuchni rozlazły się niegdyś z trzaskiem i przytupem w kawałki drewniane deski za 19,90. Problem, bo takie deski, które kosztują minimalne pieniądze, powstają z niesezonowanego drewna. Ładnie wyglądają tylko wtedy, gdy leżą na półce. Po tygodniu, góra dwóch, używania jedna część deski podąża w prawo, druga w lewo, a uchwyt za nimi. Pół biedy, że podąża, ale dodatkowo łapie, jak lep muchy, wszystkie czyhające na nasze zdrowie bakterie. A sporo ich w kuchni i w surowych produktach.
Nie dość, że słaba jakościowo, pocięta i popękana, dodatkowo źle przechowywana i byle jak myta deska kuchenna jest przestępstwem wobec własnego zdrowia, bywa też wykorzystywana do wszystkiego. Na jednej i tej samej desce – w wielu domach istnieje taka praktyka – kroi się warzywa, mięso, ryby, podroby dla psa, wędliny, sery dla dzieci na śniadanie, ciasta, czy lekko nadgniłe łodygi kwiatów wyjętych z wazonów. Zdarzyło mi się widzieć takich, którzy strugali na desce kuchennej świeczkę, żeby upchnąć ją w świecznik. Dodam do spisu przeznaczenia deski kuchennej następujące funkcje – wyśmienicie posłuży też jako podkładka do wykrawania i przycinania antypotnych wkładek do butów, genialne narzędzie mordu muszego rodu, który śmiał przycupnąć na wypucowanym blacie, czy jako podstawka pod puszkę, w którą młotkiem i śrubokrętem tłucze się „celem wydobycia jej zawartości”. Wystarczająco obrzydliwie?
Do deski nikt nie ma szacunku, bo, z jakiś niewiadomych przyczyn zakłada się, że kuchenna deska poradzi sobie, niczym atomowy okręt podwodny wiozący głowice balistyczne, z niemal wszystkim. Litości! Takie traktowanie drewna, tworzywa, czy innego materiału, na którym komu przychodzi do głowy kroić, to prosta droga do zatruć, przewlekłych chorób przewodu pokarmowego, wirusowego zapalenia wątroby i innych, podobnych atrakcji. Ale, co ja tam w końcu wiem? Znowu się czepiam, żeby sprzedać wszystkim wszystkie znane mi deski świata.
Ale, poważnie rzecz biorąc – dlaczego w takim razie w każdej profesjonalnej (z prawdziwego zdarzenia) kuchni restauracji, czy hotelu desek jest jak, przysłowiowych, psów? Każda ma swoje przeznaczenie – jedna służy do krojenia surowych warzyw, inna do gotowanych. Jedna do mięs, inna do ryb. Są osobne stolnice na wyrabiane ciasta. Deski są oznaczone i nikomu do głowy nie przyjdzie, by używać ich niezgodnie z przeznaczeniem. To nie fanaberia, ale zarządzenie światowych organizacji związanych z żywieniem. Nie twierdzę, że w domowej kuchni musi funkcjonować 15 desek, ale dwie, czy trzy to całkiem obowiązkowe minimum.
Ale, że Polak najlepiej wie, jak sobie kuchnię wyposażyć, bo wiedzę tę nabył w drodze ewolucji i jakiegoś mistycznego oświecenia, nadal będzie używał tej jednej deski - popękanej, obrzydliwej, czarnej z racji zamieszkującej ją kolonii bakterii i nadgniłego, nieustannie moczonego drewna. Nie będę nawracać niewiernych. Niech sobie każdy rzepkę skrobie na takiej desce, jaka go w przyszłości do chorób zaprowadzi bądź nie.
Kiedyś też ludzie, nawet mądrzy i świadomi, w tym i lekarze, w bakterie nie wierzyli, bo ich nie było widać. Dziś wielu identycznie postępuje w przypadku sprzętu kuchennego – skoro na desce do krojenia nie widać machających transparentami bakterii, które głośno krzyczą: „Tu jesteśmy”, to znaczy, że nie ma się czym przejmować.
Deskę szanować trzeba. Z całego wykładu ten jeden morał wynika. Więc, gdy ktoś obdaruje swoich najbliższych dobrą deską z sezonowanego drewna, niech się nie zdziwi, że zawsze będzie wyglądała jak nowa. Będzie czekać na lepszy czas, wyjmowana z półki raz do roku na szczególną okazję. Uszanowana będzie należycie!
Jeśli życzą sobie Państwo przeczytać pozostałe teksty z teki Kuchennego Inkwizytora, zapraszamy TUTAJ.
Krystian Wawrzyczek – specjalista z zakresu żywienia, technik i technologii kulinarnych, Kuchenny Inkwizytor, który walczy na noże z hodującymi w starych deskach pokolenia bakterii
Zdjęcia: Skagerak Denmark
Szukaj nas tutaj: